wtorek, 18 maja 2010

"Cul-de-Sac" Polańskiego oglądany po katastrofie

To już połowa maja - miesiąc temu, poza tym, że była katastrofa pod Smoleńskiem, taka nie do uwierzenia, to jeszcze odbyła się moja długo wyczekiwana operacja, przy dźwiękach muzyki żałobnej, lamentu z radia i telewizji, w atmosferze szoku, co działało jak dodatkowe znieczulenie. Budziłem się, gdy lekarz walił młotem w kości, może odrąbywał kawałki do przeszczepów albo dobijał części protezy, miałem wrażenie, że noga prawa jest zgięta w kolanie, a przecież leżała wyciągnięta, nieruchoma. 
Przez dwa tygodnie żyłem bez filmów i bez telewizora, właściwie nie, w nocy oglądałem senne horrory, w każdym z nich umierałem, raz po operacji przyśniła mi się masa ludzi-zwłok, ale żyjących, przygotowujących się do śmierci. Przyśnił mi się ból, każda z tych postaci cierpiała z bólu, i wiedziałem w końcu, że każdą z nich byłem ja, potem się obudziłem. Te zwłoki były po katastrofie samolotu, gdy się obudziłem nagle w środku nocy, bolało, obudziłem się więc z bólu. 
Ale w końcu wróciłem z tego absurdu do świata żywych. Jednym z pierwszych filmów jakie obejrzałem po wyjściu ze szpitala był "Cul-de-Sac" Polańskiego (TVP Kultura). Film z 1966 roku, bardziej czytelny w kontekście tamtej epoki, pierwsze skojarzenia miałem z opowiadaniami kryminalnymi Durrenmatta (por. np. "La piu bella serata  della mia vita" Ettore Scoli wg "Kraksy" z 1972 z Alberto Sordim), a w ogóle z całą literaturą i teatrem egzystencjalizmu, których motywem przewodnim jest pokazanie człowieka w "sytuacji bez wyjścia", bliższy wydaje się dramaturgii brytyjskiej - drapieżnym sztukom Pintera niż Becketta czy Ionesco. Zrozumiały także jako wariant "Noża w wodzie", jego przeniesienie  na grunt zachodnioeuropejski, również jako krytyka cywilizacji europejskiej - schyłku kapitalizmu,  np. w którym  kapitalista  (Donald  Pleasence) przedzieżga się w "artystę", kupuje zamek sir Waltera Scotta i maluje nieudolne obrazki. Głównym atutem filmu jest scenariusz, świetnie skonstruowane dialogi, bliski raczej stylowi Harolda Pintera (choć Polański używał także tytułu "Czekając na Katelbacha", sugerując pokrewieństwo z Samuelem Beckettem). Poczucie absurdu wzmacnia "chory" motyw muzyczny Krzysztofa Komedy.
Film ma swoich fanów, sceny z "Cul-de-Sac" posłużyły jako klip dla słynnego amerykańskiego zespołu punkowego "Pixies" ("The Thing" z 1990 roku - to fragment utworu "The Happening" funkcjonujący też jako osobna piosenka). Dla uzupełnienia moich notatek polecam przeczytanie osobistego tekstu o filmie Marty Kabsch.
Nie było co prawda w filmie sceny krojenia człowieka w szpitalu ani katastrofy samolotu, ani olbrzymiego konduktu żałobnego, ale wystawienie zwłok na zamku było, samolot latał nisko, spłonął za to samochód, były strzały, operacja na rannym gangsterze. Katastrof co niemiara. I dużo klejącej się obłudy rozpadającego się społeczeństwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz